czwartek, 30 lipca 2015

Od nagłej i niespodziewanej ...

Jestem kłębkiem nerwów ostatnio, choć jak tak pomyślę to widzę, że zupełnie niepotrzebnie. Bo czy moje "wariacje" coś zmienią? A, no...NIE. 
Na początku tygodnia odbył się pogrzeb mojej sąsiadki. Poszłam. Pani M. umarła tak jak żyła - przy pracy, w ciszy, w obecności wnuka. Nie znałam Jej zbyt dobrze, właściwie to nawet nie wiem czy lubiłam, ale to był taki wzór gospodyni, która dbała o wszystko - ogród zadbany, podwórko uporządkowane, co niedzielę Msza św., uczestnictwo w nabożeństwach np. majowych, mieszkająca razem i uczciwa rodzina ( niedawno obchodziła wraz z mężem 50-tą rocznicę ślubu ), zero plotek i wtrącania się w nieswoje sprawy. Czy była szczęśliwa? Nie wiem, nie mnie to oceniać, ale mam nadzieję, że teraz doświadcza Radości Wiekuistej. 
Siedząc w kościele i patrząc na trumnę pomyślałam, że ja się tak "pałuję", martwię i przeżywam, a finał i tak będzie jeden dla wszystkich więc... trzeba się wziąć w garść, bo życie "choć piękne, tak kruche jest". 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz