Miasto wojewódzkie, tłok, urzędy, uczelnie, wieżowce, zabytki, szpitale i ciągły ruch. Miasto, które nigdy nie śpi. Miasto, w którym można przepaść. Miasto, które mnie onieśmiela, chociaż je znam. I tak oto pewnego słonecznego dnia jadą tam z mamą na konsultacje. Boję się, nie wiem czego, ale jestem zestresowana czekającą nas podróżą i wizytą u doktora. W końcu dojeżdżamy na miejsce. Rozmowa z lekarzem i w efekcie ustalenie terminu operacji mojej mamuni. W przerwie między EKG, a rozmową z lekarzem mamunia nawiązuje nową znajomość i wymienia się numerem telefonu z jedną z pań na poczekalni. (Tu muszę zaznaczyć, że moja mamunia po każdym pobycie w szpitalu, wraca do domu z namiarami nowych koleżanek i kontakty te utrzymuje przez lata! Jak ona to robi...nie mam pojęcia!). Ok, badanie ogarnięte, termin operacji ustalony. To niby nic takiego, wszak po to jechałyśmy do szpitala... Ale jednak dociera do mnie, że to, co przez ostatnie miesiące było tematem nr 1 rozmów w moim domu, staje się rzeczywistością i mama naprawdę trafi do medycznego "molocha". Z ulgą wracamy do domu, życie za bardzo się nie zmienia, ale w domu czuć napięcie, bo każdy dzień przybliża nas do TEGO dnia, w którym trzeba będzie TAM pojechać i kto wie, co się wydarzy... Modlę się bardzo za Mamę i błagam Najwyższego, by mi jej nie zabierał!
W końcu nastaje dzień "ZERO". Skoro świt wyjeżdżamy do szpitala. Jadę ja, mamunia, tata oraz mój mąż. Dołącza do nas mój brat. Ciężko. Po cichu modlę się, aby to nie była nasza ostatnia wspólna podróż... Docieramy na miejsce i idziemy do lekarza, którego znamy z konsultacji. Dopełniamy formalności i idziemy do izby przyjęć. Tu szok. Trzeba wziąć numerek z automatu i cierpliwie czekać na swoją kolej. Mamy nr 116, przed nami ok. 50 osób. Na poczekalni jak na lotnisku! Ludzi pełno! Wypełniają całą przestrzeń, siedzą, gdzie się da, targają torby i plecaki, czytają gazety, książki, gadają...Po dwóch godzinach na elektronicznej tablicy pojawia się informacja, że zaraz będziemy mogły podejść do okienka. W tej samej chwili dzwoni lekarz, że mamy do niego wrócić, bo coś jest nie tak z papierami. Idziemy pełne obaw, ale po chwili sprawa się wyjaśnia, wracamy na parter i podchodzimy do okienka. Tu słowa uznania dla mojego męża, który zadbał o to, by kolejka nam nie minęła i po prostu podszedł do stanowiska i powiedział pani obsługującej, żeby poczekała... Poczekała. Papiery załatwione, mama przyjęta. Kolejna misja - szukanie szatni, by się przebrać. Co się nałaziłyśmy po szpitalu to nasze, ale w końcu mamunia się przebrała i dotarłyśmy na oddział. Trochę tam z nią posiedzieliśmy i pojechaliśmy do domu. Droga powrotna była smutna, dziwnie i pusto było bez mamy, ale trzymaliśmy fason.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz