środa, 23 maja 2018

Mama w szpitalu - cz. III

Wiedząc, że mama żyje i jeszcze jej wybudzili, spokojnie przeżyłam dzień operacji. Do lekarza zadzwoniłam następnego dnia ok. 11 rano. I przyszła dobra wiadomość, że mama jest wybudzona, sama oddycha i normalnie rozmawia. Podziękowałam Bogu za cud, który dla nas uczynił i jakoś lżej mi było ogarniać codzienne obowiązki. Lekarka przekazał też informację, że jeśli wszystko dobrze pójdzie, to pojutrze (a więc w sobotę), przeniosą mamę na normalny oddział, ale nic na 100% zagwarantować nie może. Uspokojona tą informacją zadzwoniłam do lekarzy w sobotę i się okazało, że mama nadal jest na intesywnej terapii. W niedzielę także tam została. Przenieśli ją dopiero w poniedziałek. A jak już ją przenieśli to ruszyliśmy z wizytą. Ale powiem Wam jeszcze, że w piątek zadzwonił mój telefon. Dobijał się do mnie jakiś obcy numer i jak to zobaczyłam to wystraszona odebrałam, a tam usłyszałam głoś mojej matuli :D! Radość moja bezcenna! Odwiedziny były długo wyczekiwane, ale jak zobaczyłam mamę to cieszyłam się jak nigdy. I przyszła pora na kolejne newsy. Okazało się, że mama przeszła dwie operacje w jednej... Mieli jej wymienić zastawkę, ale jak już mamę otworzyli to się okazało, że bajpas jest konieczny i lekarz nie zastanawiał się ani przez chwilę czy go założyć tylko to zrobił. To wyjaśniło czemu na obydwu nogach mamy zobaczyłam blizny po rozcięciach tak od kostki do połowy łydki. Widok dość makabryczny, ale najważniejsze, że mama była z nami! Przy okazji kolejnych odwiedzin coraz lepiej poznawałam wielki miejski szpital, który początkowo mnie przerażał i nawet nauczyłam się sprawnie po nim poruszać. Po paru dniach kolejne wieści - mama ma migotanie przedsionków, w tym szpitalu zostać już dłużej nie może, bo zrobili, co było trzeba i potrzebują łóżek dla kolejnych pacjentów więc przewieźli mamę do jednostki, w której leczyła się do operacji. I w tym szpitalu mama przebywa od minionego czwartku. Gdy już chcieli ją wypuścić, okazało się, że ma gorączkę i spuchniętą nogę. Badania wykazały, że to zapalenie żył, czyli podobno rzecz, która się często zdarza po tak rozległej operacji. Mam nadzieję, że lekarze się nie mylą i postawią mi matulę na nogi. A gdy tam jeździmy i patrzę na moją mamunię, spoglądam w te mądre, brązowe oczy i słucham strofowania (najlepszy znak, że matula wraca do formy), to serce mi się raduje, że jest komu mnie ochrzaniać. I nieustannie dziękuję Panu Bogu za to! I jestem też ogromnie wdzięczna wszystkim osobom, które się za mamę modliły i nadal modlą, bo to, że mama jest z nami...najlepiej świadczy jak wielką moc ma modlitwa! Jak to sobie uświadomiłam to się popłakałam i nie mogłam przestać.

wtorek, 22 maja 2018

Mama w szpitalu - cz. II

Mama trafiła do szpitala w poniedziałek. We wtorek okazało się, że operacja będzie w środę. To były bardzo trudne dni, ukojenia szukałam w modlitwie. Prosiłam o modlitwę wiele osób "w realu", ale i w "sieci". Mam tu szczególnie na myśli kilka wspólnot mniszek, których strony regularnie odwiedzam i co jakiś czas przesyłam prośby o modlitwę do ich modlitewnych skrzynek (zawsze pełna skuteczność!). Sama modliłam się szczególnie do św. Józefa, bo już wcześniej przekonałam się, że On nigdy nie zawodzi i zawsze pomaga. Mama też się modliła, z resztą, codziennie odmawia różaniec (podziwiam ją za to!) i żyje wiarą. Dałam jej też obrazek z wizerunkiem św. Charbela, żeby ten święty mnich nad nią czuwał...
Nastał dzień operacji. Mamę zabrano na salę operacyjną skoro świt o 7.00. My w domu strasznie to przeżywaliśmy i postanowiliśmy pojechać do szpitala, żeby być na miejscu w razie czego, i żeby mieć poczucie, że nie siedzimy bezczynnie. Na miejsce dotarliśmy ok. 13.00. Zapytaliśmy pielęgniarkę czy operacja nadal trwa, ale ona nas odesłała do lekarza. Zaczepiliśmy lekarza, ale trafiliśmy akurat nie na tego, który mamę operował. Ten odesłał nas do sekretariatu... Chodziliśmy więc od Annasza do Kajfasza i w końcu, nie wiem jak, ale mojemu mężowi udało się wysępić numer telefonu do dyżurki pielęgniarek na oddziale intensywnej terapii. Gdy tam zadzwoniliśmy, dowiedzieliśmy się, że mamę właśnie przywieźli na tenże oddział. Ulga, operacja zakończona! Ruszyliśmy do domu. Po ok. dwóch godzinach znów zadzwoniłam do pielęgniarek, ale powiedziano mi, że mam dzwonić do dyżurki lekarzy. Zadzwoniła, nikt nie odbierał. Po godzinie znów zadzwoniłam i moje pierwsze pytanie brzmiało czy mama żyje. Lekarka opowiedziała, że gdyby mama nie żyła to już bym wiedziała, i że mamunia jeszcze śpi, a oni robią różne badania i wybudzą ją w stosownym czasie. Podziękowałam więc za informację i się rozłączyłam. Do domu jakoś mi tak lżej się wracało...


Mama w szpitalu - cz.I

Miasto wojewódzkie, tłok, urzędy, uczelnie, wieżowce, zabytki, szpitale i ciągły ruch. Miasto, które nigdy nie śpi. Miasto, w którym można przepaść. Miasto, które mnie onieśmiela, chociaż je znam. I tak oto pewnego słonecznego dnia jadą tam z mamą na konsultacje. Boję się, nie wiem czego, ale jestem zestresowana czekającą nas podróżą i wizytą u doktora. W końcu dojeżdżamy na miejsce. Rozmowa z lekarzem i w efekcie ustalenie terminu operacji mojej mamuni. W przerwie między EKG, a rozmową z lekarzem mamunia nawiązuje nową znajomość i wymienia się numerem telefonu z jedną z pań na poczekalni. (Tu muszę zaznaczyć, że moja mamunia po każdym pobycie w szpitalu, wraca do domu z namiarami nowych koleżanek i kontakty te utrzymuje przez lata! Jak ona to robi...nie mam pojęcia!). Ok, badanie ogarnięte, termin operacji ustalony. To niby nic takiego, wszak po to jechałyśmy do szpitala... Ale jednak dociera do mnie, że to, co przez ostatnie miesiące było tematem nr 1 rozmów w moim domu, staje się rzeczywistością i mama naprawdę trafi do medycznego "molocha". Z ulgą wracamy do domu, życie za bardzo się nie zmienia, ale w domu czuć napięcie, bo każdy dzień przybliża nas do TEGO dnia, w którym trzeba będzie TAM pojechać i kto wie, co się wydarzy... Modlę się bardzo za Mamę i błagam Najwyższego, by mi jej nie zabierał!
W końcu nastaje dzień "ZERO". Skoro świt wyjeżdżamy do szpitala. Jadę ja, mamunia, tata oraz mój mąż. Dołącza do nas mój brat. Ciężko. Po cichu modlę się, aby to nie była nasza ostatnia wspólna podróż... Docieramy na miejsce i idziemy do lekarza, którego znamy z konsultacji. Dopełniamy formalności i idziemy do izby przyjęć. Tu szok. Trzeba wziąć numerek z automatu i cierpliwie czekać na swoją kolej. Mamy nr 116, przed nami ok. 50 osób. Na poczekalni jak na lotnisku! Ludzi pełno! Wypełniają całą przestrzeń, siedzą, gdzie się da, targają torby i plecaki, czytają gazety, książki, gadają...Po dwóch godzinach na elektronicznej tablicy pojawia się informacja, że zaraz będziemy mogły podejść do okienka. W tej samej chwili dzwoni lekarz, że mamy do niego wrócić, bo coś jest nie tak z papierami. Idziemy pełne obaw, ale po chwili sprawa się wyjaśnia, wracamy na parter i podchodzimy do okienka. Tu słowa uznania dla mojego męża, który zadbał o to, by kolejka nam nie minęła i po prostu podszedł do stanowiska i powiedział pani obsługującej, żeby poczekała... Poczekała. Papiery załatwione, mama przyjęta. Kolejna misja - szukanie szatni, by się przebrać. Co się nałaziłyśmy po szpitalu to nasze, ale w końcu mamunia się przebrała i dotarłyśmy na oddział. Trochę tam z nią posiedzieliśmy i pojechaliśmy do domu. Droga powrotna była smutna, dziwnie i pusto było bez mamy, ale trzymaliśmy fason.

Miałam nie pisać, a jednak...

wracam. Blogowanie pomaga mi uporządkować myśli i rozładować emocje. Moja rzeczywistość w tej chwili to ogarnianie domu i wizyty w szpitalu co drugi dzień. Moja mama przeszła bardzo poważną operację i od trzech tygodni przebywa na oddziale. Właściwie to wiosnę spędzam w szpitalach... Najpierw trafił tam pan Z. i jeździłam do niego dzień w dzień przez prawie dwa tygodnie. Walczyliśmy ze wszystkich sił z czymś, co go niszczyło i choć było strasznie ciężko, wybrnęliśmy! Mam nadzieję, że powtórki nie będzie, bo bym chyba nie dała rady znów przez to przechodzić. Ile łez wylałam, to moje... Potem był nasz ślub i wesele, a potem...potem mama poszła do szpitala i jest tam do dzisiaj. Bardzo, bardzo trzymam za nią kciuki i Bogu dziękuję, że przeżyła, mam nadzieję, że już niebawem wróci do domu i będzie rządziła nami wszystkimi tak, jak tylko ona potrafi!

niedziela, 6 maja 2018

Nieczynne, z powodu tego, że zamknięte

Chyba przyszła pora na zakończenie tego bloga. Wydarzenia ostatnich miesięcy mnie zmieniły i czuję, że zaczynam nowy rozdział w życiu. Nie wiem czy jeszcze wrócę do pisania w tym miejscu, czas pokaże, ale póki co, dziękuję wszystkim, którzy tu zaglądali i pozdrawiam najserdeczniej! 
Martuha