czwartek, 17 sierpnia 2017

"Jeden z dziesięciu" wersja NFZ

Pan Zet ma złamaną nogę. Wybraliśmy się do poradni ortopedycznej, ale odpadliśmy w eliminacjach. W poradni tej obowiązuje limit jeśli chodzi o skierowania z SOR lub z napisem "Pilne" -  tylko 10 osób na dzień z takim papierkiem załapie się na wizytę. Stałam w kolejce do rejestracji ok. 50 minut i byłam chyba 5, gdy nagle z okienka rozległ się komunikat, że już zarejestrowano 10 pacjentów i koniec zapisów na dziś. Kocham NFZ... Dzięki niemu musiałam bardzo wcześnie wstać, zapakować "połamańca" do auta, przejechać na drugi kraniec miasta i dupa. Daremne żale, próżny trud...
Alternatywy to wizyta prywatna u jakiegoś lekarza lub oczekiwanie kilkumiesięczne na wizytę w innej przychodni. Spoko, jesteśmy młodzi i mobilni więc nie ma wielkiej tragedii, że się nie zarejestrowaliśmy. Ale co mają powiedzieć osoby starsze, samotne lub mieszkające poza miastem , w ktorym jest ta nieszczęsna przychodnia? To jest straszne!
Limity dotyczą też innych badań. Na badanie eeg czekaliśmy miesiąc, chociaż za każdym razem, gdy tam przychodziliśmy, w poczekalni nie było żywego ducha. Za to na drzwiach wielki napis informujący, że mają limit pacjentów narzucony przez NFZ. Tomografia w trybie pilnym? Mieliśmy czekać trzy miesiące... Wydzwoniłam taką pracownię na moim terenie i dało się załatwić badanie po kilku dniach. Gdybyśmy się zdecydowali na wycieczkę do Lublina, to badanie byłoby za dwa dni. Przy czym do Lublina mamy jakieś 360 km...
Szanuję pracę pielęgniarek, ale mogłyby być mniej opryskliwe, bo nie daj Boże o coś je zapytać... My zapytaliśmy o to jak trafić do poradni ortopedycznej, a ta oburzona, że nie wiemy łaskawie nam udzieliła informacji, ale takim tonem jakbyśmy mieli po 7 lat i robili sobie z niej jaja.
Za to z miłym i życzliwym podejściem spotkaliśmy się w innej przychodni. Lekarz specjalista przyjmował na piętrze, wiodły tam strome schody po których mój "połamaniec" nie był w stanie wejść. Zapytatałam kogoś z personelu o windę. Brak takiej w budynku. Zonk. Ale miła pani załatwiła sprawę z paniami w rejestracji, kazano nam czekać i gdy nasza lekarka się zjawiła, przyjęła nas w jednym z gabinetów na parterze. To było fajne, tym bardziej, że nie musieliśmy czekać w kolejce tylko poszliśmy na "pierwszy ogień".
W ostatnim czasie mam sporo kontaktu ze służbą zdrowia i widzę, że trzeba mieć mocne nerwy, aby to przetrwać. Ktoś zapyta, gdzie ja się chowałam, że tego nie wiedziałam... No to odpowiem - na prowincji, gdzie był jeden ośrodek zdrowia, a w nim jeden lekarz i do niego jedna kolejka. Doktor znał pacjentów, oni znali jego i mu ufali (serio!). Gdy konieczny był pobyt w szpitalu, trafiało się do pobliskieg szpitala powiatwego. Specjaliści przyjmowali w miejscowej przychodni i było ok. Z dojazdem nie było problemu, bo był autobus. Ale wszystko się zmieniło! "Nasz" lekarz poszedł na emeryturę, nastał drugi, który obsługuje trzy ośrodki. Szpital powiatowy zlikwidowany. Do najbliższego mamy ok. 60 km. Nie daj Boże sytuacji, w której potrzebna karetka, bo będą jechać z sąsiedniego województwa (serio!). W mojej rodzinnej wiosce nie ma już nawet autobusu!
Pani Boże, proszę Cię o zdrowie...





 

środa, 9 sierpnia 2017

Mama - bohaterka codzienności

Przygotowuje sie na przyjęcie utrudzonych "pielgrzymowiczek". Sprzątanie ogarnięte (no, prawie), dziś zamierzam coś ugotować i może upiec, co by mieć czym gości nakarmić. W powietrzu czuć już jesień i w końcu pogoda sprzyja mojemu dobremu samopoczuciu, jest ciepło, ale nie upalnie i to mi się podoba. Powoli myślę też o pakowaniu i powrocie do domu. O pracy jeszcze nie myślę, ale chyba powinnam. Znów trzeba będzie rano wstawać, poznawać zasady panujące w firmie, "wyczuć" ludzi i ogarnąć się na tyle, by wejść w nowe obowiązki. Największa trudność to to, że zacznę przygodę z branżą zupełnie nową i z moim zdaniem nikt się nie będzie liczył, bom totalnie w temacie "zielona". Plusy są takie, że będę miała wolne weekendy i nie będzie nadgodzin. No i będę mieszkać w domu rodzinnym, a że mam starszych rodziców to im popomagam w czym będzie trzeba, choć przyznaję, że radzą sobie świetnie. Zawsze mnie wzrusza postawa mojej mamy, która patrzyła jak jej potomstwo opuszcza gniazdo i powtarzała, że dzieci nie wychowuje się dla siebie... Tak, moja mama jest hardkorem. Kocham ją strasznie! A najbardziej za to, że jest :). Moja mama nie rozczulała się nad nami jakoś specjalnie, nie panikowała jak ktoś sobie np. skręcił nogę czy zachorował, nie rozpaczała, ale ZAWSZE podejmowała konkretne kroki, żeby pomóc jak tylko mogła. I czyniła to skutecznie :). Podziwiam moją mamę, bo życie jej nie rozpieszczało, a ona zawsze trzymała się Pana Boga i dawała sobie radę. Jest tak do tej pory. Lubię patrzeć jak mama codziennie wieczorem odmawia różaniec albo jak zatrzymuje się przy przydrożnym krzyżu, by "porozmawiać" z Panem Bogiem o tym, co jej na sercu leży. Mama nie jest dewotką ani nie nawraca nikogo na siłę, często się czymś martwi (przy tak licznej rodzinie jak nasza to normalne), ale nigdy nie narzeka. Podziwiam moją mamę i za to, że zawsze ładnie wygląda (Boże, chciałabym mieć jej sylwetkę) i dba o siebie. Jest też piękna wewnętrznie, a zmarszczki tylko dodają jej uroku. Często się z mamą nie zgadzam (mam charakterek tatusia), potrafię ją nieźle wkurzyć (nigdy celowo), ale mama jest jedyną osobą na świecie, która potrafi postawić mnie (i moich braci i siostrę też)  do pionu. Taka jest :). To nie jakaś zacofana babuleńka z zabitej dechami dziury, ale kobieta, która bierze życie jakie jest i kocha swoje dzieci, wnuki i prawnuki takimi, jakie są. Dobrze, że mój tata wpadł na pomysł, aby się z nią ożenić :). 
Kocham moją Irenkę bardzo! Moja mama, moja bohaterka!

sobota, 5 sierpnia 2017

ślubnie

Córka sąsiadów wyszła dziś za mąż. Nie znam jej, ale nie przeszkadzało mi to tkwić pod drzwiami i przez wizjer obserwować sytuację na klatce schodowej. W sumie...standard. Rodzina się kręciła w tę i we w tę, facet z akordeon "cisnął" okolicznościowe kawałki, matka panna młodej biegała i wszystkimi dyrygowała... I dotarło do mnie, że mój stan stac cywilny też ulegnie zmianie na wiosnę. Jeszcze tego nie czuję. Póki co, czekam na wizytę u lekarza i rozstrzygnięcie... (Spokojnie, ze mną wszystko ok, chodzi o najbliższą mi osobę).  Najtrudniejsze jest czekanie na wynik i towarzysząca temu niepewność. Wiele osób prosiłam o modlitwę w tej intencji i czuję, że to właśnie modlitwa mnie/nas podtrzymuje. Jestem za nią bardzo wdzięczna, jak również za wszystkie słowa otuchy i wsparcia. Nie powiedziałam jednak o problemie mojej przyjaciółce... bo się wstydziłam przyznać, że znowu mam problemy i ciągle pod górkę. Nie umiałam jej napisać dlaczego nie ustaliliśmy jeszcze ostatecznej daty ślubu... Kiepsko się z tym czuję, ale jak już wszystko się wyjaśni to na pewno jej powiem...